

Powrót do krainy dzieciństwa
To był zwykły dzień. Cichy, spokojny, nic nie wskazywało na to, że cokolwiek poruszy moją duszę. A jednak wystarczyła jedna wiadomość. Jedno zdjęcie. Wysłane przez przyjaciela z daleka - proste zdjęcie, niepozorne, przedstawiające nic więcej niż kurczaka stojącego w trawie. Ale ten obraz otworzył coś we mnie. Jakby było kluczem do szuflady, której nie dotykałem od lat. I w tym momencie wszystko wróciło. Obrazy, zapachy, dźwięki - świat, który wciąż żył gdzieś głęboko we mnie, czekając na iskrę. Nagle byłem z powrotem. Z powrotem w domu. Z powrotem na ścieżce, którą moje bose stopy znały na pamięć. Z powrotem w dzieciństwie, którego nikt nie mógł mi odebrać.
Pamiętam tę ścieżkę tak dobrze - piaszczysta, trawiasta, ciepła w słońcu, prowadząca od przystanku autobusowego aż do domu babci. Biegłam nią tak szybko, jak tylko mogłam, a ona stała na końcu, z szeroko otwartymi ramionami i szalikiem zawiązanym na głowie. W jej uśmiechu było wszystko - miłość, oczekiwanie, radość i ulga. Jej uścisk pachniał mąką, trawą i czymś jeszcze - czymś, czego wciąż nie potrafię nazwać, ale nigdy nie zapomniałem. Być może był to zapach bezpieczeństwa.
Podwórko zawsze było zadbane - dziadek zamiatał je z troską, jakby pielęgnował świętą ziemię. Jego miotła delikatnie syczała po ziemi. A potem rozlegał się dźwięk koguta - dumny i głośny. Tego samego koguta, który czasem gonił mnie dla zabawy. Krzyczałam, na wpół roześmiana, na wpół przerażona, a kiedy odwracałam wzrok, zatrzymywał się, piał triumfalnie i przysięgam, że się śmiał. "Babciu, pomocy!" wołałam. I biegłam prosto w jej ramiona.
Za domem ziemniaki gotowały się w gigantycznym parniku przeznaczonym do karmienia zwierząt. Ale dla mnie były skarbem. Zakradałem się, łapałem gorącego ziemniaka z garnka, parzyłem sobie palce - i nie przejmowałem się tym. Z odrobiną masła smakowały jak nic innego na świecie. Życie w tamtych czasach miało smak ziemi, ognia i rąk, które pracowały z miłością.
A potem chleb - ciepły, pachnący, chrupiący. Mama zawsze mówiła, że muszę poczekać, aż ostygnie, bo inaczej rozstroi mi żołądek. Ale nigdy nie czekałam. Końcowy kawałek, nasączony roztopionym masłem spływającym po moich palcach jak płynne złoto - to było szczęście. Dodając do tego świeży miód z uli dziadka i ciepłe mleko prosto od krowy, wiedziałam, że nie ma lepszego posiłku.
Sad był krainą czarów. Gruszki, jabłka, wiśnie, czereśnie, czerwone i czarne porzeczki. Rabarbar był zbyt cierpki, ale zanurzaliśmy go w cukrze i jedliśmy, a nasze twarze marszczyły się z radości. Porzeczki zrywaliśmy prosto z krzaków, bez konieczności mycia. Pszczoły i osy bzyczały w pobliżu, ale odpędzaliśmy je bez strachu. Były po prostu częścią pieśni lata.
Papierowe jabłka - lekkie i chrupiące - uginały gałęzie swoim ciężarem. Zbieraliśmy je wiadrami, jedliśmy, aż nasze brzuchy były pełne. Babcia robiła z nich dżemy, zamykając smak lata w słoikach na zimę. A kompot - schłodzony w wiadrze z wodą ze studni - był słodszy niż cokolwiek innego. Woda ze studni lśniła w słońcu jak diamenty, czystsza niż jakakolwiek butelka.
Babcia spuszczała mleko w puszkach do studni, żeby było zimne. O świcie ustawiała je przy drodze dla mleczarza. To był rytm - cichy, uczciwy, piękny. A potem przyszły żniwa. Zebrała się cała rodzina. Pomagaliśmy, śmialiśmy się, zjeżdżaliśmy po stertach siana jak dzikie stworzenia. Leżeliśmy na sianie, wpatrywaliśmy się w chmury i mówiliśmy, jak wyglądają. Babcia parzyła kawę Inka w dzbanku i przynosiła ją na pole. Piliśmy ją razem i choć ta sama kawa czekała w dzbanku w domu, nigdy nie smakowała tak samo. Ta smakowała kurzem, słońcem i wspólnotą.
Pewnego dnia - pamiętam, jakby to było wczoraj - Halina i ja szłyśmy drogą, gdy zobaczyłyśmy stary wóz ciągnięty przez zmęczonego konia. Z przodu siedział starszy mężczyzna w czapce, z twarzą zniszczoną przez lata słońca. Pomachałyśmy, by go zatrzymać. Kiedy podjechał bliżej, zawołałem: "Czy mógłbyś nas trochę podwieźć?". Spojrzał na nas życzliwymi oczami, uśmiechnął się i skinął głową. "Wskakujcie, dziewczyny" - powiedział - "Tylko trzymajcie się mocno". Wspięłyśmy się więc. Koń stępował miarowo, kurz unosił się za nami, a w powietrzu unosił się zapach siana i wolności. Usiedliśmy na drewnianych deskach, rozmawiając i śmiejąc się z mężczyzną, czując się jak odkrywcy wyruszający na podbój świata. Ta mała chwila wydawała się nieskończona. Wypełniała nas po brzegi.
A skoro już mowa o wozach - pamiętam wielki wóz wypełniony sianem. Wszyscy wspinali się na niego, by wrócić z pola do domu. Ja też tam byłem, trzymając się tak mocno, jak tylko mogłem, podczas gdy ktoś wołał: "Trzymaj się, bo się ześlizgniesz!". Ale nie baliśmy się. Byliśmy jednością. My wszyscy. Jedną rodziną. Jeden śmiech. Tyle radości i odwagi w tej jednej przejażdżce.
Kiedy patrzę teraz na polską wieś, czuję, że czegoś brakuje. Gdzie są konie na polach? Krowy pasące się spokojnie? Kury drapiące ziemię, dziobiące rozsypane ziarno? Wieś się zmieniła. Jest spokojniejsza, bardziej uporządkowana. Ale stara wioska - pełna hałasu, kolorów, życia - żyje teraz tylko w mojej pamięci. A jednak wciąż tam jest, świeża jak zawsze.
Chodziliśmy boso. Mówili, że to zdrowe. Musieliśmy tylko uważać na pszczoły. Siadaliśmy na schodach, jedząc truskawki - nawet z ziarenkami piasku. Zrywaliśmy maliny prosto z krzaków, czasem zakradając się do ogrodu sąsiada, chichocząc i uciekając z bijącym sercem. I tak - kradzione owoce naprawdę smakowały lepiej.
Z Haliną mogłyśmy rozmawiać godzinami. Świat nie miał końca. Dziadek zbudował mi kiedyś domek z koców. W środku był słoik z kwiatem łąkowym, kilka skarbów, nasze wyszeptane tajemnice. Wierzyliśmy, że jeśli nikt nas nie widzi, nikt też nas nie słyszy. I wszystkie te sekrety unosiły się w świat przez miękką tkaninę.
Burze... były potężne. Czasami piorun uderzał w drzewo lub słup energetyczny i gasły światła. Siedzieliśmy przy świecach, podczas gdy babcia modliła się i umieszczała pobłogosławioną świecę w oknie. Dziadek oczywiście siedział na ławce na zewnątrz, licząc sekundy między błyskiem a grzmotem. "Jest już daleko", powiedziałby spokojnie. Babcia zbeształaby go: "Ty szalony staruszku! Wejdź do środka, zanim uderzy w ciebie piorun!". Ale on tylko się uśmiechał i siedział jeszcze chwilę.
Pamiętam zboża - żyto i pszenicę - kołyszące się na wietrze, jakby się witały. Chodziłem po polach i robiłem małe ścieżki. Dziadek marszczył potem brwi i pytał: "Kto zdeptał zboże?". A ja śmiało odpowiadałem: "Ja". Kręcił głową i mówił, że to utrudnia koszenie. Ale on wiedział. I rozumiał.
Wszystko to - każdy najmniejszy szczegół - powróciło z jednego zdjęcia. Tylko kurczak w trawie. Taka mała rzecz. A jednak tak wiele. Wróciłem. Nie ciałem, ale duszą. I wiem, że wrócę tam jeszcze nie raz. Ponieważ w tych wspomnieniach jest dom. I nie ma miejsca bardziej prawdziwego niż to.