
Bezsenne noce: Zabawna historia o bezsenności z pijaną owcą, komarami i chaosem w mózgu o północy
Bezsenne noce: Kosmiczny żart w złym oświetleniu
Są takie noce, kiedy wszechświat sprzysięga się przeciwko mnie. Nie w jakiś poetycki, kształtujący przeznaczenie sposób - nie, to byłoby zbyt efektowne. Zamiast tego uwięził mnie w ciele z bolącymi gałkami ocznymi i mózgiem, który zachowuje się jak blender, który ktoś przypadkowo napełnił kulkami i zupą pomidorową.
Chcę spać. Błagam o sen. Chętnie podpisałbym traktat ze światem podziemnym. Ale sen? Wyrzuciła mnie. Żadne gorące mleko, żadna książka, żadna modlitwa, żaden Netflix, nawet kojący głos narratora National Geographic opisującego pingwiny maszerujące po miłość - nic nie działa. Leżę, ćwicząc desperackie pozy jak opętany nauczyciel jogi.
Mój mózg oczywiście uważa to za zabawne. Nagle staje się najbardziej zajętym stworzeniem w galaktyce. Zajęty jak kolonia mrówek na darmowej kokainie. Zajęty jak instrukcja IKEA, która postanowiła wyhodować dodatkowe strony tylko po to, by zobaczyć, jak cierpię. Nie odpoczywa - otwiera klub nocny. Głośna muzyka, złe oświetlenie i DJ, który gra tylko utwory o nazwie "Pamiętaj o tej żenującej rzeczy, którą powiedziałeś w 2009 roku".
A potem to się dzieje: nagle odtwarzam rozmowę z dyrektorem sprzed kilku miesięcy. Film odtwarza się w kółko, a ja myślę o wszystkich ostrych, błyskotliwych ripostach, które powinienem był powiedzieć, zamiast o tym, co faktycznie wyszło z moich ust. Dlaczego tego nie powiedziałem? Dlaczego wybrałem że zamiast tego? Żal jest tak intensywny, że praktycznie słyszę, jak mój wewnętrzny reżyser krzyczy "CIĘCIE - ZRÓB TO JESZCZE RAZ, TYM RAZEM Z GODNOŚCIĄ!".
Ale mózg na tym nie poprzestaje. O nie. Zabiera mnie prosto do dzieciństwa. Nagle znów mam dziesięć lat i dumnie idę do domu z ubłoconym psem schowanym pod kurtką. Głos mamy odbija się echem: "Tylko nie znowu!" Ale oczywiście wygrałem. Pies został, a ja tęsknię za tamtymi dniami - bitwami, zwycięstwami, bezwarunkową miłością zwierzaka, który pachniał starymi skarpetkami i szczęściem.
Gdy tylko zaczynam czuć się sentymentalnie, mój mózg rzuca mnie w inną stronę: moje dzieci, gdy miały 3 lub 4 lata. Ten jeden moment, kiedy straciłam nerwy, podniosłam głos i natychmiast tego pożałowałam. Poczucie winy wciąż uderza jak patelnia w twarz. A teraz mają już po dwadzieścia lat, a ja leżę i zastanawiam się, czy jeszcze to pamiętają, podczas gdy poczucie winy otula mnie jak mokry ręcznik, którego nie mogę strząsnąć.
I wtedy zaczyna się horror. Nie filozofia, nie oświecenie - mój mózg postanawia powtórzyć najstraszniejszy horror, jaki kiedykolwiek oglądałem. Ten z cieniami, bladymi dziećmi i dziewczyną wyczołgującą się z telewizora. Nagle róg mojego pokoju staje się podejrzanie żywy. Mój koc? Serwetka przeciwko złu. Wyłączający się klimatyzator? Demon. Mój żołądek warczy? Ścieżka dźwiękowa apokalipsy.
Próbuję nawet liczyć owce. Ale nie te słodkie, puszyste. Nie. To pijane owce przeskakujące przez płot jak lekkomyślne imprezowe zwierzęta, potykające się o własną wełnę, upadające w kupie, a następnie pieczące mnie: "Spójrz na nią, nie może nawet spać bez nas. Żałosne." Jeden zapala wyimaginowanego papierosa. Inny wyciąga mały mikrofon i robi stand-up. Moja bezsenność to w zasadzie noc otwartych mikrofonów na podwórku.
Modlitwa? Zapomnij o tym. Lata temu różańce i mantry działały jak melatonina. Teraz zjednoczyły się przeciwko mnie. Z każdym paciorkiem przywołuję sarkastycznych świętych: "Wróciła. Myśli, że to nadal działa. Urocze." Mantry intonują do mnie jak zepsuta pralka podczas wirowania. Boska zdrada opakowana w sanskryt i łacinę.
A potem, między mrugnięciami, wyobrażam sobie siebie jako Venoma. Tak, że Venom. Gdybym mógł się zainfekować jak w filmie, wskoczyłbym do swojego snu, wyhodował obce zęby i pożarł każdego potwora blokującego mi tęczową dolinę marzeń. Jeśli nie mogę spać, to przynajmniej daj mi moce Marvela i ostrzejsze kości policzkowe.
Mózg wciąż nie jest gotowy. Gdzieś między 3 a 5 rano postanawiam wznieść się ponad to wszystko i coś napisać ważny. Coś transformującego. Artykuł, który planowałem od tygodni. Siadam, kładę palce na klawiaturze, gotowa przekuć swoją bezsenność w geniusz. Ale zamiast błyskotliwości, mój mózg dostaje czkawki. To, co wychodzi, wygląda jak pamiętnik zdezorientowanej kozy:
"komar to duch ziemniaka? lampa to sędzia? Zzz? dlaczego mleko nie jest sexy???"
I kiedy już mam się poddać, pojawia się komar. Nawet nie ten odważny, który gryzie, ale tchórzliwy komar filozof, krążący wokół mojego ucha, bzyczący jak nieudany mnich, który zapomniał mantry. Nie gryzie - po prostu poucza mnie swoim malutkim zzzzz kazaniem na temat bezsensowności istnienia.
Zanim nadejdzie świt, walczyłem ze świętymi, owcami, demonami, starymi zasadami, poczuciem winy, horrorami, zwierzętami domowymi z dzieciństwa, napadami złości moich dzieci i kosmitami Marvela - a wszystko to bez wychodzenia z łóżka. Pierwszy ptak śpiewa na zewnątrz, zadowolony jak gospodarz talk-show. I nagle wszystko w moim pokoju wygląda jak metafora: koc jest nieudanym spadochronem, poduszka kamienną tablicą, łóżko otwartym grobem dla zdrowego rozsądku.
Szepczę do różowego światła:
"Dobrze. Wszechświat wygrywa".
Znam prawdę: nie spałem, nie napisałem nic pożytecznego, a moim jedynym prawdziwym osiągnięciem jest wymyślenie nowego gatunku...bezsensowne bzdury, które wciąż mają sens. Jak kanapka zrobiona z mgły lub zajęcia z filozofii prowadzone przez ziemniaka.
I w jakiś sposób wydaje się to... wystarczające